Trzy strony Oceanu

Prolog

Od prawie dwóch tygodni jesteśmy na lądzie, a ja cały czas walczę z tym oto postem. Bo jak inaczej nazwać mozolne próby pozbierania myśli do kupy i sklecenia paru zdań prawie każdego dnia po kilka godzin, gdy na zewnątrz słońce świeci a plaż do odwiedzenia w promieniu 5 km co najmniej z 10, jak nie walką właśnie?

Przekroczyliśmy Ocean – to jest fakt. Udało nam się. Marzenie się spełniło, jesteśmy na kontynencie. Dotarliśmy do Ameryki Południowej, jesteśmy w Brazylii. Z Jackie zeszliśmy w mieście Natal i pojechaliśmy do… Pipy! Tak, właśnie do Pipy, tak bowiem nazywa się miejscowość, w której postanowiliśmy się zregenerować. Mała turystyczna wioska, przepięknie położona w pobliżu niesamowitych i różnorodnych plaż – od klifów, przez płynące zimnym piwem bary na piasku wśród palm, po palmowe gaje przy morzu jak na Karaibach. Odbudowujemy mięśnie, odsypiamy wachty W ŁÓŻKU innym niż łódkowe – małe i piętrowe – myjemy się codziennie pod PRAWDZIWYM prysznicem bez limitu wody, bez kubka i wiadra, słowem – z powrotem przyzwyczajamy się do dalszego życia NA LĄDZIE. Tu też postanowiliśmy popracować nad blogiem. Jak widać, słychać i czytać – idzie ciężko.

IMG_6599

Przekraczanie Oceanu było dość trudne, przede wszystkim ze względów socjologicznych. Postanowiliśmy, że będziemy rozpisywać się wyłącznie o rzeczach pozytywnych. Nie będziemy więc opowiadać o tym, że w załodze najpierw było pięknie, super i obiecująco, a przez ostatni tydzień mieliśmy gotowy spakowany plecak i marzyliśmy o tym, żeby z łódki zejść. Nie opowiemy również o fakcie, że dwie na łódce najważniejsze osoby – kapitan i żona – z cudownych ludzi jakimi byli na początku, gdy jeszcze byliśmy na Kanarach, zmienili się w czasie przekraczania Oceanu w gburowate postacie, skrzeczące, wrzeszczące, obrażalskie i wciąż narzekające, wielokrotnie nie mówiące nawet głupiego „dziękuję” po obiedzie którego nigdy nie przygotowywali i po którym nigdy nie sprzątali. Nie będziemy się rozpisywać nawet o tym, że przez ostatni tydzień na Jackie podpływaliśmy i odpływaliśmy od brzegu nie mogąc wejść do upragnionego portu wyłącznie przez niewiedzę, ignorancję i brak dobrych chęci naszego kapitana. Nie będziemy pisać o tym, że tych dwoje było strasznymi syfiarzami. Że na łódce wszędzie był bałagan, rzeczy się walały (i gubiły), liny się plątały, ciuchy porozrzucane po „salonie” zgnilizną śmierdziały. Że się prawie w ogóle się nie myli. O tych i wielu innych rzeczach, po prostu staramy się zapomnieć.

IMG_6254

Opiszemy Wam za to, z wielką przyjemnością – raj. Raj na Ziemi – mini-archipelag Fernando de Noronha. 10 sierpnia 1503 roku, portugalska ekspedycja pod dowództwem kapitana Goncalo Coelho dotarła na bezludny archipelag gdzieś na północny wschód od wybrzeży Brazylii, odkrytej wtedy zaledwie trzy lata wcześniej. Później, wyspy te – jedna duża i dwadzieścia mniejszych lub większych skał wyrastających z wody – zostały nazwane imieniem sponsora całej ekspedycji, portugalskiego magnata Fernão de Loronha, który podobno za swojego życia na nigdy się tam nie wybrał. Wyspa stała się punktem przerzutowym brazylijskiego drewna z różnych regionów kontynentalnej Brazylii do Europy. Od 1534 roku wyspy przechodziły kolejno we władanie Anglików, Francuzów, Holendrów, Hiszpanów, znowu Holendrów, by w 1654 na kolejne dwa wieki wrócić pod portugalską flagę. W 1822 roku archipelag stał się – już do dziś dzień – terytorium Brazylii, gdy ta wywalczyła sobie niepodległość. Dokładnie 509 lat 8 miesięcy i 18 dni od momentu gdy kapitan Coelho stanął na tym bezludnym skrawku ziemi, załoga Jackie rzuciła swoją kotwicę u wybrzeży dużej wyspy – Ihla Fernando de Noronha. Choć „duża” to w przypadku takich wysp rzuconych gdzieś po środku Oceanu pojęcie względne. Bo czy na wyspę o wymiarach 10 na może 3 km można mówić „duża”, nawet gdyby była największa spośród całego archipelagu?

IMG_5989

Ale o tych rajskich wyspach jeszcze nie teraz. Najpierw o Oceanie. Bo jeżeli już czytasz tego bloga, drogi czytelniku, czytelniczko, droga mamo, drogi tato, siostro, bracie, wujku, ciociu, rodzino, przyjacielu, przyjaciółko, kolego, koleżanko i być może drogi nieznajomy internauto – to pewnie ciekawi Cię jakie mamy wrażenia z samego żeglowania po Atlantyku. Spoko, rozumiemy to. Oto suchy, prosty i moim zdaniem nudny właśnie jak przekraczanie Oceanu tekst, który wypociłem chyba za trzecim podejściem do tego wpisu, pomijam tylko trudną „Oceaniczną stronę socjologiczną”, bo o tym, jak już wspominałem, rozpisywał się nie będę.

Oceaniczna strona techniczno – teoretyczna

Zacznijmy zatem od początku. 17 dni przed zakotwiczeniem u wybrzeży rajskiej wyspy, opuściliśmy Mindelo i obraliśmy kurs na południe. Dzień po dniu przemierzaliśmy Ocean Atlantycki, milę po mili, metr po metrze, poruszając się z prędkością 4-5 węzłów. Wiatry wiały z początku sprzyjające, północno – północno-wschodnie. W miarę jak zbliżaliśmy się do równika wiatry słabły i wiały mniej regularnie z różnych kierunków. Pogoda zrobiła się kapryśna. Zaczęło padać, było na przemian parno, duszno i gorąco. Słońce zaczęło świecić z góry powodując to, że przez większość dnia na Jackie trudno było o skrawek cienia. Na silniku płynęliśmy ponad 4 dni i „zona, donde no hay viento”, czyli strefa bezwietrzna zdawała się nie mieć końca. Później nagle zerwał się silny wiatr, już nie taki sprzyjający, bo z południa i przez kolejne trzy dni płynęliśmy pod wiatr i pod fale. Potem zobaczyliśmy ląd, zielony i tropikalny krajobraz Fernando de Noronha, poczuliśmy zapach ziemii i WRESZCIE dopłynęliśmy.

IMG_5719

Oceaniczna strona praktyczna

Po pierwsze buja. Po drugie… buja. Po trzecie – rutyna

Życie na Oceanie jest monotonne, a czynności powtarzalne. Mało miejsca na polot, czy finezję. W nocy wstajesz, bo masz wachtę. W naszym przypadku była to 4 w nocy, choć tak naprawdę czas nie istnieje. Jest umowny. Bowiem przemieszczając się ze wschodu na zachód, migrujesz również pomiędzy strefami czasowymi. Na wachcie pilnujesz, czy nie ma nic na horyzoncie, z czym ewentualnie moglibyśmy się zderzyć. Czasem też musisz reagować na zmiany wiatru wybierając lub luzując żagle i pilnować, czy kurs jest właściwy. My na wachtach oglądaliśmy filmy, obrabialiśmy zdjęcia, czytaliśmy książki, spaliśmy. Potem czas na drzemkę, tak długą, aż w koi nie jest zbyt gorąco, żeby spać – zazwyczaj 3-4 godziny. Śniadanie jedliśmy ok. 12 – 13, potem była siesta, czas wolny, drzemka, sterowanie, karty – co kto chce i co kto lubi. Szukasz sobie zajęcia i starasz się, żeby czas leciał szybko. Nie leciał czy tego chcieliśmy czy nie. O 18 przygotowanie obiadu, o 19 wspólny posiłek, oglądanie zachodu i… spać. I tak w kółko – 17 razy (a w zasadzie 23, bo z raju do wybrzeża Brazylii zamiast normalnych 2, płynęliśmy aż 6 dni).

Po czwarte – jedzenie

Jedliśmy, rzecz jasna, to co ze sobą wcześniej zabraliśmy. Mieliśmy słoiki z mięsem (Zuza peklowała w Las Palmas), z warzywami, z catchupą. Przed samym wypłynięciem nakupiliśmy owoców,  warzyw i ryb. Anton i Fichte dodatkowo zdobyli kiść bananów. Ryb starczyło na 2 dni, warzyw i owoców na tydzień, bananów na 10 dni. Ostatni słoik z mięsem zjedliśmy 14go dnia. Na śniadania jedliśmy musli z różnymi dodatkami, co by żołądek połechtać trochę i sprowokować wrażenie różnorodności: owoce – przez pierwszy tydzień były jeszcze te świeże – potem suszone owoce, ciastka, wiórki kokosowe, gorzka czekolada, kakao – słowem, co było pod ręką i nadawało się do zalania mlekiem lub jogurtem. Na obiady – zawartość słoików, a gdy się kończyły przerzuciliśmy się na puszki, zwane przez nas „catfood” – fasolki, pulpety, tuńczyki w przeróżnych sosach itp. Na sam koniec jedliśmy już tylko to badziewie, na przemian z ryżem, makaronem lub kuskusem.

DSC05627

Po piąte – (ograniczona) higiena

Rzecz oczywista – wodę słodką na Oceanie oszczędzamy. Zbiornik na Jackie miał pojemność 1000 litrów. Woda ta przeznaczona była jednak wyłącznie do picia, gotowania i co najwyżej do mycia zębów. Dodatkowo zabraliśmy ze sobą ok. 300 litrów wody w butelkach, baniakach i tą mogliśmy już używać do kąpieli. Niestety mimo, iż Ocean to wodny bezkres, w wodzie słonej mydło się nie pieni, po jej użyciu człowiek bardziej się poci, skóra swędzi, dyskomfort rośnie. Najpierw „braliśmy prysznic” raz na dwa dni, mocząc się słoną i opłukując słodką wodą. Im bliżej równika – kąpaliśmy się codziennie. Gdy płynęliśmy z Las Palmas do Cabo Verde zużywaliśmy ok. 2- 2,5 litra słodkiej wody na osobę. Pod koniec przekraczania Oceanu doszliśmy do perfekcji – 2 lub 3 kubeczki! Bliżej równika pojawiały się tropikalne deszcze (darmowy prysznic). Niestety nie wszyscy obecni na pokładzie o higienę dbali – nasz kapitan przez całą podróż spłukał się wiadrem ze słoną wodą może z 5 razy, a Fabiola (w ciąży) ani razu. Ale o tym, jak obiecywałem, ani słowa więcej.

W raju

W raju, jak to w raju, jest pięknie, przepięknie i najpiękniej. 26 plaż, długich i szerokich, w większości piaszczystych, prawie nieuczęszczanych, zupełnie turystyką masową nie zatrutych. Na wyspie ludzi niewiele. Ni lokalnych (tych jest wg wikipedii trzy i pół tysiąca), ni przyjezdnych. Plaże, takie, że szczęke trzeba z piasku zbierać co rusz jak się wejdzie na kolejną. Jedna lepsza i piękniejsza od drugiej. Wyspa zielona. Ale nie jest to zieleń jaką znamy z Europy. To zieleń tropikalna, przejrzysta, wręcz pulsująca – no rajska. Kokosy, banany, papaje, mango i wiele wiele innych owoców, wszystkie rosną i kuszą żeby je z drzewa zerwać. Idziesz drogą, a przed Tobą nagle przebiega metrowa iguana. Siedzisz w cieniu gdzieś na plaży, otacza Cię nagle kilkanaście ciekawskich jaszczurek. W ogóle się nie boją, a zainteresowane są Tobą czasem nawet bardziej niż Ty nimi. W jednej zatoce – delfiny, w innej rekiny, jeszcze w innej żółwie morskie. Wszystko w harmonii, będące ściśle chronione przez lokalny park narodowy.

IMG_5857

Raj ma również swoją drugą, nieco mniej przyjemną stronę. Jest super-mega-prze-drogi. Za sam w nim pobyt płaciliśmy od osoby ponad 20 Euro dziennie, wyłącznie za to, żeby Jackie z szóstką nas mogła na kotwicy stać w pobliżu lokalnego portu – bez żadnej ochrony przed wiatrem czy falami. I za te pieniądze i tak większa część wyspy do zwiedzania niedostępna, chyba, że za kolejne 50 Euro na łeb wykupi się specjalną kartę wstępu… No cóż, w Brazylii kapitalizm, więc machina Babilonu kręcić się musi – miejsce wyjątkowe, zatem wyłącznie dla ludzi „wyjątkowych”. Czyli tych, którzy na tygodniowy tu pobyt mają wolny jakiś tysiąc Euro w portfelu i to w wersji ekonomicznej, okrojonej zapewne o wiele dostępnych tu atrakcji. A to nurkowanie na ponoć światowej klasy rafach koralowych (ok. 70 Euro za godzinę), a to delfinów z bliska podglądanie, snorkeling z rekinami czy podglądanie żółwi łódką ze szklanym dnem.

Ta niedogodność, na szczęście nie była aż tak uciążliwa dla nas. Znaleźliśmy sposób na nacieszenie się rajską wyspą mieszcząc się w naszym bardzo szczupłym budżecie. Bo kokosy, pizza w piekarni, ryby od rybaków, piwo i woda aż tak drogie nie były. Na nurkowanie i tak warunki były kiepskie – wzburzone morze i ogromne fale przez cały czas naszego tam pobytu – plaż pięknych bez magicznego karnetu było dość, a autostop na wyspie działał nawet lepiej niż się tego spodziewaliśmy. C’est la vie !!

IMG_5875

Przypowieść o Trolach

Cristian i Fabiola pochodzą z Santiago, z Chile. Poznali się na studiach – obaj z wykształcenia są prawnikami. Mają po trzydzieści kilka lat. Pobrali się dwa lata temu. Mniej więcej w tym samym czasie przeprowadzili się ze stolicy na prowincję, ba! Na sam koniec świata. Do Puerto Williams, które jak się okazuje, jest najdalej na południe wysuniętym miasteczkiem na świecie (wcześniej myśleliśmy, że to argentyńska Ushuaia). Jest to miejsce bardzo odległe, wyalienowane, o surowym około polarnym klimacie. W zimie temperatura nie spada tam poniżej -15 stopni, w lecie, nie przekracza 20. I ciągle wieje – nic dziwnego – to przecież słynny przylądek Horn, miejsce wśród żeglarzy legendarne. Kto słyszał o „ryczących czterdziestkach” wie o czym mówię. Ale do sedna – dlaczego się tam przeprowadzili? Kto chciałby z własnej woli mieszkać na takim odludziu (zadupiu przyp. Tomasz)? Otóż Cristian jest eksploratorem. To jeden z tych typów, którego każdy z Was na pewno widział w programach typu Discovery Channel czy National Geographic. A to przemierza pustynię z buta solo, a to bezkresy Antarktydy na biegówkach ciągnąc za sobą kajak, a to tymże kajakiem przepływa przez słynny przylądek Horn, płynie po jakiejś rzece, po której nikt jeszcze nigdy nie płynął, czy zdobywa górę na której ludzka stopa nie stała. Żyje z organizowania ekspedycji jak również z wytyczania szlaków w Patagonii. Fabiola – pracuje w zawodzie, w Puerto Williams była urzędniczką. Wydawałoby się – super ciekawi ludzie, z pewnością pełni ciekawych historii, wykształceni, a co za tym idzie, pewnie i kulturalni. Niestety nie byli. Okazali się gburami, ignorantami, żeglarskimi nieukami i ze wspaniałych i ciekawych ludzi na początku zmienili się w obrażalskie i rozpieszczone duże dzieci, które nieustannie swoimi paranojami truły dobrą atmosferę na łódce, o którą my i chłopaki ciągle walczyliśmy. Ale o tym również pisać nie będziemy. Amen

IMG_6247

A na deser, jak zwykle, zapraszamy do galerii zdjęć z trasy Mindelo – Fernando de Noronha – Natal. ¡Disfrutarse!

miniaturka

Z Mindelo przez Raj do Brazylii

Ten wpis został opublikowany w kategorii 04_Jachtostop, 07_Brazylia i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Trzy strony Oceanu

  1. Lukas W pisze:

    UFFF… Hardcore Czyli.. Tu Lukas z Fuerty. Jutro jdziemy odbrac nasza pierwsza łódke(hunter 19)… jak wy przkraczaliscie ocean to ja zdazylem sie nauczyc sie zeglowac.. Podobalo mi sie bardzo.. i nawet scottish weather mnie nie zniechecil w kwietniu… +3 – 4 C powietrz i woda… a posmakowalem wszystkiego… 😀 Pozdro!

Dodaj komentarz